Ojciec zakrył schowek i powiedział, że jeśli kiedyś zdarzy się tak, że jego nie będzie, to mam przyjść tu, do Żelazkowej, i zabrać tę paczkę. „Ta paczka może ci uratować życie, ale możesz też przez nią życie stracić” – powiedział.
Doskonale pamiętam 1 września 1939 roku. Stałem w drzwiach sklepu moich rodziców przy ulicy Warszawskiej 27 i nagle zobaczyłem na niebie eskadrę samolotów. Po chwili trzy potężne wybuchy zapowiedziały to, o czym tyle ostatnio mówiono. Wojna.
Po krótkim czasie dotarła do nas wiadomość, że jedna bomba trafiła w sierociniec „Centos” i jest dużo rannych dzieci. Dochodziły też kolejne wiadomości, nie wszystkie prawdziwe, o rannych i szkodach, które spowodowały bomby. Ale mimo to nie bardzo się przejmowałem, bo byłem pewien, że Wojsko Polskie jest silne i że z pomocą Anglii damy Szwabom nauczkę.
Pożegnanie z domem
Ten sklep tapicersko-dekoracyjny rodziców przez kilka lat był też naszym domem, bo mieszkaliśmy w jednym pokoju za sklepem. Moi rodzice otworzyli go tuż po swoim ślubie w 1929 roku. Pobrali się, mając po 18 lat, po roku urodziłem się ja. I choć w tak młodym wieku otworzyli interes, odnieśli sukces, bo to był jedyny tego rodzaju sklep w Otwocku i ich klientami byli właściciele większości pensjonatów.
Dzięki temu po ośmiu latach pracy rodzice mogli już kupić działkę w Śródborowie i postawić piętrowy budynek. Przeprowadziliśmy się do niego dopiero na początku wojny, głównie dlatego, że była tam piwnica, która mogła służyć jako schron. Którejś nocy, śpiąc w tej piwnicy, usłyszeliśmy wybuchy szrapneli, które trwały do rana, a potem widzieliśmy przez okienko przejeżdzające czołgi. Kobieta z okna sąsiedniego domu krzyczała: „To nasi, to nasi”. Ale naszych nawet śladu nie było…
Wkrótce Niemcy ogłosili, że wszyscy są zobowiązani oddać aparaty radiowe, a kto będzie miał radio – temu grozi kara śmierci. Właściwie prawie codziennie były nowe obwieszczenia, które kończyły się groźbą śmierci. Szybko zaczęły też obowiązywać opaski na rękach i szyldy na drzwiach oznaczające sklep żydowski. Ludzie zaczęli wtedy opowiadać, że Niemcy szykują getto, że z centrum miasta wysiedlą Polaków i spędzą tam Żydów z całej okolicy.
Jesienią 1940 roku te plotki zmieniły się w rzeczywistość i wszyscy Żydzi musieli szukać sobie mieszkania na terenie przyszłego getta. Rodzicom udało się znaleźć mały pokoik u Gajgrów przy Bazarowej 3. Gdy przenosiliśmy się do getta, Niemcy pozwolili nam zabrać ze sobą tylko tyle, ile można unieść lub przewieźć na wózku. Ta przeprowadzka była dla rodziców bardzo smutną chwilą. Zostawiali mieszkanie, sklep, warsztat i towar, na które przecież latami tak ciężko pracowali i musieli oddać klucze „administratorom”, którzy jak hieny od rana stali przy sklepie i zapewniali rodziców, że kiedy wrócą, to otrzymają wszystko z powrotem. Ale nikt w to nie wierzył.
Mama mogła przeżyć
Z początku getto było otwarte w ciągu dnia i choć stały posterunki, to można było w dzień wychodzić. Po krótkim czasie to się skończyło i ogłoszono, że za wyjście z getta bez przepustki karą jest kula w łeb. Rodzice byli bez pracy i bez dochodów, więc ich życie w zamkniętym getcie szybko stało się gehenną. Wkrótce dużo ludzi zaczęło chorować na tyfus brzuszny i plamisty. Na ulicach coraz częściej leżały trupy opuchnięte jak balony.
Została stworzona policja żydowska. Zachęcano młodych Żydów do pracy w policji, zapewniając niezłą, jak na warunki getta, zapłatę. Ojciec się zgłosił, ale szybko stwierdził, że ta robota mu nie odpowiada. Po zwolnieniu wysłali go do obozu pracy w Karczewie. Obóz ten liczył 400 robotników z Otwocka i okolicy. Spali w barakach na dwupiętrowych pryczach pokrytych słomą. Komendantem był Żyd, nazywał się Kołkowicz, i on był odpowiedzialny za wysyłanie robotników do prac, które mu Niemcy nakazywali. Niemcy przyjeżdżali codziennie, robili apel, żeby sprawdzić, czy ktoś nie uciekł i zamawiali robotników do różnych robót.
Co parę dni szła grupa do getta otwockiego, by zbierać trupy leżące na ulicach. Z czasem te grupy musiały coraz częściej przychodzić do Otwocka, więc częściej widywaliśmy ojca. Pewnego dnia przyniósł worek ziemniaków, schował go do piwnicy. Miały być na czarną godzinę, ale jeszcze tej samej nocy ktoś je ukradł.
Dzień przed likwidacją getta ojciec z grupą też przyszedł zbierać trupy. Wtedy powiedział nam, że jutro likwidują getto, dał mamie sfałszowane świadectwo urodzenia i prosił, aby natychmiast opuściła getto i ukryła się u znajomych po aryjskiej stronie. Powiedział jej, jakim sposobem i którędy ma wyjść, a mnie zabrał ze sobą do obozu.
Mama była blondynką, miała aryjski wygląd i mogła się uratować. Ale zamiast wyjść z getta, poszła do swojej rodziny na ulicę Kupiecką. I razem z nimi została wywieziona do Treblinki.
W dniu likwidacji Niemcy przyszykowali koło rampy długi pociąg z wagonami bydlęcymi i wpędzili do nich Żydów z getta. Jednym transportem, w okropnym tłoku, wywieźli całą ludność.
Ojciec, którego po likwidacji też wysłano z grupą do Otwocka, po powrocie powiedział mi o mamie. Mówił też, że choć ludzi idących do wagonów pilnowało wielu żandarmów z psami, to niektórym udało się uciec. Niemcy szukali ich przez kilka dni po lasach, część znaleźli i zabili.
Uciekinierów szukano też w karczewskim obozie, bo Niemcy przewidywali, że ktoś może się tu ukrywać. Patrol przyjeżdżał co parę godzin, więc ja i dwaj synowie Kołkowicza, którzy też się tu ukryli, stale obserwowaliśmy przez otwór na górnej pryczy drogę prowadzącą do obozu. Znakiem, że zbliża się samochód, był kurz widoczny z daleka – wtedy biegliśmy pędem do płotu, przechodziliśmy pod siatką i uciekaliśmy w pole. Gdy żandarmi odjeżdżali, ktoś podchodził do ogrodzenia i gwizdał, to był dla nas sygnał do powrotu.
To będzie teraz twoje nazwisko
Wkrótce ojciec postanowił, że muszę opuścić obóz i po trzech dniach przeprowadził mnie do pani Żelazko, której dom leżał w pobliżu obozu. Ukrył mnie w piwnicy, zapewniając, że wkrótce znajdzie dla mnie lepsze miejsce. Potem dał mi mały katolicki modlitewnik w języku łacińskim i prosił, abym się uczył modlitw. Po trzech dniach przyszedł, a z nim młoda, około dwudziestoletnia dziewczyna.
Powiedział, że dziś wyjadę z tą dziewczyną i dał mi świadectwo urodzenia na nazwisko Marian Raczkowski. „To będzie od teraz twoje imię i nazwisko” – usłyszałem. Ojciec nakazał mi też, że mam być posłuszny tej dziewczynie, robić, co mi każe i nie pytać, jak się nazywa ani skąd pochodzi, bo i tak mi nie powie. Potem po chwili pożegnania wyruszyłem z moją opiekunką do stacji wąskotorówki.
Jechaliśmy krótko, ale mi się zdawało, że ta okropna podróż nie ma końca. Z minuty na minutę ogarniał mnie coraz większy smutek i lęk przed niewiadomą przyszłością. Gdy wreszcie dojechaliśmy do Warszawy, dziewczyna poprosiła dorożkarza, żeby podwiózł nas do bazyliki. W kościele był tylko ksiądz i starszy człowiek, którego dziewczyna przedstawiła jako mojego ojca chrzestnego i wyjaśniła, że chrzest jest konieczny do wypełnienia jej misji ratowania mojego życia. Pamiętałem słowa ojca, więc się nie sprzeciwiałem.
Potem znów poszliśmy na dworzec i inną kolejką pojechaliśmy w kierunku Grójca. Po godzinie wysiedliśmy na jakiejś stacji, skąd szliśmy jeszcze kawał drogi piechotą. W końcu dotarliśmy do lasu, w którym stał duży budynek ogrodzony wysokim płotem. To miejsce nazywano Willa Zielone, a znajdował się tu klasztor i sierociniec prowadzony przez zakonnice. Jedna z nich powitała nas przy wejściu, podała mi rękę i z uśmiechem zaprosiła nas do środka. Ale dziewczyna nie weszła ze mną, tylko pomachała mi na pożegnanie i odeszła.
Ty Żydzie, ja ciebie znam!
Siostra wprowadziła mnie do kancelarii księdza, który kierował sierocińcem. Ksiądz zadał mi parę pytań, zapewnił, że będzie mi tu dobrze, a na koniec rozmowy powiedział, że w pierwszą niedzielę każdego miesiąca będę mógł odwiedzać ojca.
Dni mijały szybko i wreszcie nadeszła ta niedziela. Wyruszyłem wcześnie rano, najpierw kawał pieszo, potem kolejką do Warszawy i tramwajem do mostu Kierbedzia, gdzie po paru godzinach oczekiwania wsiadłem na statek płynący do wsi Nadbrzeż. Na miejsce dotarłem po południu i – jak było umówione – w pierwszej chałupie przy przystani spotkałem się z ojcem. Dom był prawie pusty, bieda wyglądała z każdego kąta. Właścicielka, skromna kobieta o szerokich, spracowanych dłoniach, szykowała nam herbatę, a ojciec opowiadał o pracy, którą wykonywała tu jego grupa z karczewskiego obozu. Podkreślał przy tym, że ta kobieta często im coś gotuje, mimo że jest ich kilkunastu. Widziałem, że był to dla niego wielki czyn, bo nieczęsto się zdarzało, że ktoś przyszedł z pomocą Żydom.
Po herbacie wyszliśmy w stronę Karczewa. Był już wieczór, kiedy dotarliśmy do pani Żelazko, która zgodziła się, że podczas naszych spotkań będziemy potajemnie nocować na strychu jej domu. O świcie wyszliśmy – ojciec do Nadbrzeża, ja do Otwocka do stacji kolei elektrycznej.
Kiedy zbliżałem się do stacji, koło pomnika Jezusa dzwigającego krzyż, zauważyłem trzech złodziei, którzy zajmowali się kradzieżą węgla z przejeżdżających pociągów. Przeszedłem na drugą stronę ulicy, żeby uniknąć spotkania z nimi, ale jeden z nich mnie rozpoznał i złapał. „Ty Żydzie, ja ciebie znam, chodziliśmy do tej samej szkoły” – krzyknął. I zaczął grozić, że mnie zaprowadzi do żandarmerii, jeśli mu nie zapłacę. Nie wiem, jak by się ta sprawa zakończyła, gdyby nie pojawił się starszy człowiek, który kazał temu draniowi, aby mnie uwolnił.
Ostatnia rada ojca
Dwa miesiące później znów żegnałem się z życiem. Płynąłem do Nadbrzeża, gdy nagle statek stanął, a na pokład weszło kilku gestapowców. Zaczęli wrzeszczeć, że wszyscy mają podnieść ręce i ustawić się tyłem do wału. Zobaczyłem, że na wale stoi żandarm z karabinem maszynowym wycelowanym w nasze plecy i zrozumiałem, że za chwilę nas zabiją. Drżałem, oczekując wystrzału. Jednak gestapowcy tylko zrewidowali statek, po czym pozwolili płynąć dalej.
Kiedy dotarłem na miejsce i razem z ojcem szedłem na nocleg do Żelazkowej, opowiedziałem mu o statku i o wcześniejszym spotkaniu z szajką węglarzy. Ojciec się zasmucił i stwierdził, że musi znaleźć jakiś pomysł, żebym nie musiał podróżować. A gdy znaleźliśmy się na strychu, po cichu podniósł jedną z desek, chwycił moją rękę i wsunął ją pod następną deskę. W środku skrytki była jakaś paczka owinięta w szmatę. Ojciec zakrył schowek i powiedział, że jeśli kiedyś zdarzy się tak, że przyjadę, a jego nie będzie, to mam przyjść tu, do Żelazkowej, poprosić o nocleg i zabrać tę paczkę. „Ta paczka może ci uratować życie, ale możesz też przez nią życie stracić” – powiedział.
Była to ostatnia rada mojego ojca. Gdy po miesiącu znów przyjechałem do Nadbrzeża, ojca nie było, a po twarzy gospodyni zrozumiałem, że coś się wydarzyło. Gdy zapytałem, co się stało, pokazała na podwórku miejsce, gdzie była świeżo kopana ziemia: „Tam jest pochowany twój ojciec. Niemcy przyjechali, aby wywieźć robotników na zagładę, ale jemu udało się uciec do stodoły sąsiada i schować w słomie. Jednak sąsiad go zauważył, wyciągnął ze stodoły i wydał Niemcom. Ci zastrzelili twojego ojca, a sąsiadowi pozwolili zabrać jego buty z cholewami i zegarek” – opowiedziała. […]
Powrót do Otwocka
Namówił mnie do tego mój syn Ari. Jest kontrolerem lotów na lotnisku w Tel Awiwie i gdy po upadku komunizmu znów zaczęły tam latać samoloty z Warszawy, on zaczął mnie nakłaniać, abym odwiedził Polskę i rodzinny Otwock. Uległem tym namowom, bo nigdy nie byłem w stanie ani Polski, ani Otwocka wymazać z pamięci.
Przyjechaliśmy tu w roku 1990. Wtedy postanowiłem odszukać grób mojego ojca i przenieść jego szczątki na cmentarz żydowski w Warszawie. Pojechałem do Nadbrzeża i kiedy chodziłem po wsi, spotkałem starszego człowieka, który pamiętał, gdzie pochowano mojego ojca i twierdził, że w tej mogile zakopano jeszcze ciała dwóch innych zabitych Żydów. Teraz jest tam droga, więc gdy po paru miesiącach otrzymałem pozwolenie na ekshumację, musieliśmy koparką rozkopać tę drogę. Po paru godzinach znaleźliśmy trochę kości i dwie czaszki.
Podczas tej ekshumacji podeszła do mnie kobieta i zapytała, czy jestem synem jednego z tych zabitych. Gdy potwierdziłem, wręczyła mi kartkę z nazwiskiem Zenobia Owczarowa i numerem telefonu we Wrocławiu, mówiąc, żebym koniecznie pod ten numer zadzwonił. Okazało się, że Zenobia Owczarowa to ta dziewczyna, która odwiozła mnie do sierocińca.
Nie namyślając się długo, wyruszyłem w drogę i nad ranem byłem we Wrocławiu. Nie mam słów, aby opisać to spotkanie. Zenia powiedziała mi, że jest córką tej kobiety z Nadbrzeża. Tam spotkał ją mój ojciec i poprosił o pomoc. Wiedziałem od ojca, że zgodziła się natychmiast i nie oczekiwała za to żadnej zapłaty. Chciałem zabrać ją do Izraela, ale powiedziała, że jest ciężko chora na serce i nie może latać samolotem. Rok później zmarła, a z jej córką mamy kontakt do dziś.
W czasie tamtej wizyty przyjechaliśmy też oczywiście do Otwocka i w Śródborowie odszukałem ten kawałek ojczystej ziemi. Niewiele na niej było, wszystko rozgrodzone, zaniedbane z jednym byle jakim budynkiem. Wystąpiłem do władz miasta o zwrot tej ziemi i po trwającym cztery lata procesie odzyskałem ją. Ogrodziłem to miejsce, uporządkowałem i zacząłem inwestować. Dziś stoją tu cztery budynki: w jednym jest apteka, w drugim minimarket, w trzecim restauracja, a w czwartym dom mieszkalny. W ten sposób historia rodziny Orensztajnów w Otwocku zatoczyła koło.
Marek Oren
Fragmenty większej, niepublikowanej całości, w opracowaniu Artura Grabarczyka.
Tekst opublikowany po raz pierwszy w „Gazecie Otwockiej” nr 8/2012 (specjalne wydanie pt. „Losy otwockich Żydów”).