Ojciec powiedział: „Niemcy nie mogą iść dalej. Inne kraje się obudzą i nie dadzą im iść dalej”. A matka na to: „Jak się ktoś obudzi, to my już nie będziemy żyć”. Oboje mieli rację.
Gdy moja mama, Sara Rosa z domu Steinberg, poznała mojego ojca, była już wdową z dwójką dzieci. Pierwszy raz wyszła za mąż bardzo młodo, urodziła dwóch synów: Dawida i Moszego, i w wieku 21 lat straciła męża.
Ojciec, Juda Leib Cytryn, służył w wojsku w Radomiu. Tam się poznali z mamą, pobrali i stamtąd przyjechali do Otwocka. Tu urodziło im się jeszcze troje dzieci – najpierw Juda, potem ja i na końcu Szmulik. Było więc nas w domu pięcioro dzieci.
Po przeprowadzce do Otwocka tata pracował jako szewc, mama była krawcową. A latem, gdy przyjeżdżało dużo letników, oboje robili lody, które ojciec sprzedawał.
Mama miała chyba dziesięcioro rodzeństwa, ale ja znałam tylko jednego jej brata, który nas odwiedzał. Tak samo ze strony ojca – przyjeżdżał do nas tylko jeden z jego braci. Dlatego po wojnie nie wiedziałam, kogo mam szukać.
Ojciec nie palił w sobotę
Rodzice nie byli bardzo religijni, ale mama przestrzegała tradycji. Obchodziliśmy żydowskie święta, w Jom Kipur pościliśmy, podczas Pesach używaliśmy osobnego zestawu naczyń i mama tego pilnowała. A ojciec, choć wychował się z dala od wiary i tradycji żydowskiej, ze względu na mamę też obchodził święta. On bardzo dużo palił, ale w sobotę nie wypalał ani jednego papierosa. Robił to specjalnie dla mamy, choć było to dla niego ciężkie. Całą sobotę chodził niespokojny i czekał, kiedy ten dzień się już skończy. Lubił za to, kiedy mama czytała na głos po żydowsku. Ojciec siedział i naprawiał buty, a mama czytała mu książki po żydowsku.
W naszym domu mówiło się po polsku i po żydowsku. Ja jednak nie nauczyłam się języka żydowskiego, bo niewiele czasu spędzałam w domu. Moja mama uznała, że powinnam się uczyć w Warszawie, w szkole przy Srebrnej 12, więc w Otwocku spędzałam tylko wakacje. Moi bracia uczyli się w chederze, a poza tym żyli na co dzień między Żydami, więc mówili po żydowsku.
Gdy zaczęła się wojna, ojciec zdecydował, że musimy spieniężyć wartościowe przedmioty. Zaczęliśmy sprzedawać – zapasy materiałów, z których mama szyła ubrania, porcelanę, dębowe meble. „Jak przeżyjemy, to odkupimy wszystko z powrotem. A jak nie, to przynajmniej przed śmiercią nie będziemy głodni” – powiedział ojciec. A że nie miał semickiego wyglądu, to chodził kupować żywność na wieś, żeby było taniej. Kupował kartofle i potem na plecach przynosił je do Otwocka. Dzięki temu, gdy u innych zaczął się już głód, u nas było jeszcze co jeść.
Zaraz na początku wojny ojciec kupił też taki piecyk z rurami i potem, już w getcie, przychodzili do nas sąsiedzi, a mama robiła im herbatę. To znaczy paliła cukier na patelni, żeby miał kolor i to była esencja, a później dodawała sacharynki. Dużo ludzi przychodziło ogrzewać się u nas w domu i pić tą „herbatę”.
Dzięki tym spotkaniom wiele się dowiadywałam, bo rodzice nie pozwalali mi czytać gazet. A gdy przychodzili sąsiedzi, zaczynały się dyskusje o tym, co się wydarzyło, co będzie dalej. Do dziś pamiętam słowa ojca, który stwierdził: „Niemcy nie mogą iść dalej. Inne kraje się obudzą i nie dadzą im iść dalej”. A matka na to: „Jak się ktoś obudzi, to my już nie będziemy żyć”. Oboje mieli rację.
Przez płot do życia
Najpierw straciliśmy Judę. Niemcy złapali go i wywieźli do Treblinki. Mówili, że do pracy, ale to nie było do pracy, to było do Treblinki. Gdy mama się dowiedziała, że go złapali, posłała mnie tam, gdzie ich trzymali, żebym pokazała jego metrykę, bo był za młody na wyjazd. Poszłam, tam było jakieś podwórko, a ci złapani byli za kratami. Na podwórku mnóstwo ludzi, ja się przepycham z tą metryką, a oni tylko śmiali się ze mnie.
Gdy wróciłam do domu i powiedziałam, że nie udało mi się wyciągnąć Judy, mama nie powiedziała ani słowa. Jej dwaj najstarsi synowie, Dawid i Mosze, byli wtedy w Warszawie i ona nie wiedziała, co się z nimi dzieje. Teraz Niemcy wywozili kolejne dziecko i też nie wiedziała, co z nim będzie, czy go jeszcze kiedyś zobaczy. Ale przez cały dzień nie dała nic po sobie poznać. Dopiero w nocy słyszałam, że płacze.
Gdy wywieźli Judę, rodzice postanowili, że ja i mój młodszy brat musimy opuścić getto. Od jakiegoś czasu słyszeliśmy, że poza gettem jest dużo dzieci, które chodzą od domu do domu i proszą o jedzenie. Nie tylko żydowskie, bo polskie, chrześcijańskie dzieci też to robiły, więc uznaliśmy, że nikt na nas nie zwróci uwagi. Wyjść było dość łatwo, bo otwockie getto było otoczone parkanami. Przechodziliśmy przez nie i szliśmy od domu do domu. Ale nigdy nie wchodziliśmy razem do jednego domu, tylko ja do jednego, Szmulik do następnego. Często chodziliśmy tak wiele kilometrów i prosiliśmy o coś do jedzenia i o pracę. Czasem nie dostawaliśmy nic, czasem kawałek chleba, kartofle czy coś innego i potem się tym dzieliliśmy.
Pracę dostaliśmy we wsi Ostrówiec (koło Otwocka Wielkiego). Byliśmy pastuchami, ja u jednego gospodarza, a brat u innego, po drugiej stronie drogi. Ludzie, u których pracowaliśmy, byli bardzo mili i chyba wiedzieli, że my jesteśmy Żydami, bo w okolicy było już dużo dzieci żydowskich, chociaż wtedy jeszcze się nie ukrywały.
Doskonale pamiętam, jak raz do tej wsi przyszli Niemcy z końmi i jeden z nich, oficer, zawołał mnie i coś powiedział. Nie rozumiałam go, ale jeden chłopak zrozumiał i mi przetłumaczył: „On mówi, że jesteś podobna do jego córki, którą zostawił w Berlinie”. A potem ten Niemiec dał mi cukierki. Ja nie chciałam wziąć, więc on zostawił te cukierki i pokazał na mnie, żebym je wzięła. Taki miałam wygląd, że Niemiec powiedział, że ja jestem podobna do jego córki…
Już nie mamy rodziców
Po jakimś czasie musieliśmy szukać innego miejsca i pracy. Poszliśmy do wsi Świder niedaleko Otwocka. Tu trafiliśmy do braci Sierpińskich, bardzo solidnych ludzi i oni nas przyjęli. Ja pasłam krowy u jednego z nich, a Szmulik u drugiego, ale nie mówiliśmy im, że jesteśmy rodzeństwem.
Dzięki tej pracy mogliśmy wreszcie odwiedzać rodziców. Raz ja pilnowałam krów Szmulika, żeby on mógł pójść do rodziców, potem on pilnował moich, a ja szłam do Otwocka. Jak mieliśmy trochę chleba albo coś innego do jedzenia – zanosiliśmy to rodzicom.
Nie pamiętam dokładnie tych spotkań, pamiętam za to doskonale ten dzień, kiedy z Otwocka zaczęli uciekać Żydzi. Było już ciemno, oni przyszli do Świdra po jedzenie. Słyszałam, jak rozmawiają z naszymi gospodarzami i wtedy zrozumiałam, co się dzieje. Rano, kiedy spotkałam się z bratem w drodze na pastwisko, powiedziałam mu: „Już nie mamy rodziców”. Szmulik zapytał mnie: „I co my teraz zrobimy?”. Ja wtedy chciałam się oddać w ręce Niemców, żeby mnie też zabili, ale powiedziałam mu: „Będziemy dalej żyć”. Wiedziałam, że mam dla kogo żyć.
Później skończyła się praca. Szmulik został na wsi trochę dłużej, a mi mój gospodarz powiedział, że na zimę nie trzyma pastuchów. Poszłam wtedy do Klementyny Darczuk, Ukrainki, która mieszkała na ulicy Reymonta w willi Kurkiewiczów. Klementyna była znajomą mamy. Kiedy przyjechała do Otwocka, to umiała szyć, ale nie umiała kroić, więc matka pomagała jej w tym krojeniu. To była bardzo dobra kobieta, pomagała mi i Szmulikowi. Gdy nie mieliśmy pracy, to szliśmy do Klementyny i spaliśmy u niej, ale staraliśmy się to robić jak najrzadziej, bo ona była biedna.
Dowiedziałam się wtedy, co się dzieje w Otwocku w getcie. Przyszło do Klementyny dwóch policjantów żydowskich i powiedzieli: „To już jest koniec”. Chodząc po Otwocku, byłam między Polakami, więc sama widziałam, co robią i słyszałam, co mówią. Niektórzy wręcz szczycili się: „Złapałam Żydówkę”, „Dałam jej w mordę, zabrałam jej to czy tamto”, „Oni od nas brali, teraz my od nich bierzemy”. Wiedziałam, że Żydom trudno się ukryć, że Polacy ich łapali i wydawali Niemcom, a przedtem bili. W końcu odważyłam się wejść do getta i zobaczyłam na własne oczy, jak się tam zachowują Polacy. To mnie bolało.
A jak już wszystko ucichło, to z bratem poszliśmy na ulicę Dłuskiego do naszego mieszkania w willi Maklakiewiczów. Zachęcałam go: „Chodź, może coś zostało, jakieś pamiątki, jakieś zdjęcie”. Ale już wszystko było wyczyszczone, posprzątane, nic nie znaleźliśmy. Nic nie było, tylko trzepaczka do piany.
Klementyna nalegała, żebyśmy się uczyli religii katolickiej. Chodziliśmy więc na tę religię, mój brat w Otwocku, ja na wsi. Później się dowiedziałam, że ksiądz, który uczył Szmulika, to była wielka postać, człowiek, który pomagał wielu Żydom w Otwocku [chodzi o ks. Jana Raczkowskiego, wikarego otwockiej parafii św. Wincentego á Paulo – przyp. red.]. Ten ksiądz podczas wojny dobrze wiedział, co się dzieje i mówił w niedziele z ambony: „Wydajecie duszę człowieka za kilo cukru i butelkę wódki. Jak wydasz Żyda, dostaniesz jeszcze papierosy. Za to oddajecie duszę człowieka”. Przypominał o przykazaniu „Nie zabijaj”. Tymi słowami naraził się wtedy wielu ludziom. Przecież w tym kościele nie było Niemców…
Odnaleźć rodzinę
Potem przez pewien czas mieszkałam u Kurkiewiczów w Falenicy i pracowałam u nich w bufecie dworcowym. Gdy weszli już Rosjanie, poszłam z Falenicy do Otwocka do Klementyny. Jej dom, tak jak zawsze, był portem dla mnie i mojego brata, jak się rozdzielaliśmy i traciliśmy kontakt, to wiedzieliśmy, że tu się spotkamy. I od razu zaczęliśmy szukać rodziny.
Najpierw poszliśmy do willi na Dłuskiego. Wzięliśmy jakiegoś Rosjanina, porucznika i powiedzieliśmy mu, żeby poszedł tam z nami szukać naszej rodziny, bo nie chcemy iść sami. A on nie zapytał nawet dlaczego, tylko nas zabrał do tej willi. Tam, w naszych pokojach, już mieszkali jacyś ludzie. Pytaliśmy ich, czy ktoś o nas pytał, czy ktoś nas szukał. Ale oni powiedzieli: „Nie, nikt się o was nie pytał, nikt was nie szukał”.
Później powstał jakiś komitet żydowski i poszłam tam z Klementyną pytać, czy są wiadomości o kimś z naszej rodziny, ale nic nie było. W podobnym komitecie w Warszawie Szmulik odnalazł koleżankę naszej mamy. Od niej znowu dowiedzieliśmy się, że przeżył także nasz brat przyrodni Mosze. Ale on już zdążył wyjechać w drogę do Palestyny. Gdy jeszcze był w Austrii, dostał od nas wiadomość. Wiedzieliśmy więc – i my, i on – że przeżyliśmy, ale spotkaliśmy się dopiero w Palestynie. Podczas tego pierwszego spotkania Mosze powiedział nam, że Dawid trafił do obozu, zdaje się w Buchenwaldzie, i tam został zamordowany.
Nowe życie
Kiedy dowiedzieliśmy się, że nasz brat jedzie do Palestyny, postanowiłam, że my też tam wyjedziemy. Szmulik zdążył się już w Warszawie trochę urządzić, zaczął się uczyć, ale ja mu powiedziałam, że chcę, żeby wyjechał ze mną. Ostatni raz pojechaliśmy do Otwocka z zadaniem rozgłaszania w instytucjach żydowskich, że można jechać do Palestyny. Przenocowaliśmy oczywiście u Klementyny, a rano poszliśmy do różnych instytucji w Otwocku, w których były dzieci żydowskie i mówiliśmy im o możliwości wyjazdu do Palestyny. Opiekunowie tych dzieci nas przeganiali. Krzyczeli: „Uciekajcie, nie chcemy tego słuchać, to wszystko kłamstwo”. Chcieli, żeby te dzieci zostały w Polsce – jako Żydzi, ale dobrzy Polacy.
Odkąd w 1946 roku wyjechaliśmy z Polski, powtarzałam, że nigdy tu nie przyjadę. Nie chciałam odwiedzać Polski, bo długo myślałam, tak jak wielu innych ludzi w Izraelu, że Polska to jeden wielki grób żydowski. Ale moja najmłodsza córka Anat kiedyś mi powiedziała: „Mamo, musisz zamknąć to koło”. Wtedy pomyślałam, że ona ma rację. Anat załatwiła wszystkie formalności, zorganizowała wyjazd i jesienią 2007 roku wspólnie przyjechałyśmy tutaj. Przed przyjazdem do Polski postawiłam tylko jeden warunek – nie chcę odwiedzać żadnych obozów. „Przez te ostatnie lata życia, które mi zostały, chcę być normalna, dlatego nie chcę odwiedzać żadnych obozów” – powiedziałam Anat i ona to przyjęła.
Wtedy chciałam zobaczyć Polskę, odwiedzić Kraków, potem Kazimierz Dolny – i tak zrobiliśmy. Tamtą podróż pamiętam bardzo dobrze. To była już jesień, ale taka przyjemna, nie było deszczu, tylko taki suchy mrozek. To były dla mnie bardzo wzruszające odwiedziny.
Batia Goldfarb
Fragmenty obszernej relacji Batii Goldfarb (z domu Cytryn) nagranej w Izraelu przez Agnieszkę Nosowską dla Muzeum Historii Żydów Polskich, w opracowaniu Artura Grabarczyka.