Symcha Symchowicz: Moje pożegnanie z Otwockiem

Symcha Symchowicz i Zbigniew Nosowski w Treblince, 22 sierpnia 2007.
Fot. Grażyna Zielińska-Zenkner

Przed ostatecznym wyjazdem z kraju nie mogłem się powstrzymać. Musiałem pożegnać się z ruinami mojego utraconego świata.

Przekład artykułu opublikowanego 24 września 1998 r. w „The Canadian Jewish News”. 

Było to na początku września 1948 roku, gdy otrzymałem paszport i wizę wjazdową do Francji. Po spędzeniu prawie dwóch lat w na pół zrujnowanym Wrocławiu, na Dolnym Śląsku (odzyskanym przez Polskę po wojnie), postanowiłem wyjechać z Polski.

Wyblakły wtedy nadzieje na odbudowanie społeczności żydowskiej – nawet w minimalnym zakresie – poprzez intensywne osiedlanie się na dawnych terytoriach niemieckich. Rządząca Polska Partia Robotnicza (tak się nazwali komuniści) bezlitośnie dążyła do likwidacji lub wchłonięcia zarówno swych przeciwników, jak i sojuszników. Tak jak w Związku Radzieckim, resztki bundystów miały być wkrótce zmuszone do przyłączenia się do „zjednoczonej” partii robotniczej, syjoniści zdelegalizowani, a Żydzi religijni ledwie tolerowani.

Wielu moich przyjaciół i kolegów zaczęło opuszczać Polskę nielegalnie, kierując się do obozów dla przesiedleńców w amerykańskiej lub brytyjskiej strefie Niemiec. Ponieważ miałem żonę i trzyletnie dziecko, nie miałem ochoty podejmować ryzyka przedzierania się przez granicę Czechosłowacji do Niemiec. Szczęśliwie, uzyskaliśmy odnowienie ważności naszych paszportów i wizy uchodźców do Francji. Do końca października mieliśmy opuścić Polskę, kraj naszego dzieciństwa i młodości oraz naszego wielkiego nieszczęścia.

Wszechobecna pustka i cisza

Było to tydzień przed świętem Rosz Haszana. Nagle owładnął mną przymus zobaczenia po raz ostatni mego miasta rodzinnego. To Otwock, 28 km na południe od Warszawy. Byłem tam już kilka razy wcześniej, bezpośrednio po naszej repatriacji ze Związku Radzieckiego. Sądziłem wówczas, że mam już dość widoku porzucenia i zniszczeń mego domu i mego narodu. Ale teraz – przed ostatecznym wyjazdem z kraju – znowu nie mogłem się powstrzymać. Musiałem pożegnać się z ruinami mojego utraconego świata.

Nie było czasu do stracenia. Wsiadłem w nocny pociąg do Warszawy, a tam, o poranku, przesiadłem się na szybki pociąg elektryczny do Otwocka. W południe dotarłem na znajomą stację kolejową w Otwocku. Przed wojną, na placu przed dworcem, długi rząd dorożek (powozili nimi głównie Żydzi) oczekiwał na podróżnych, by zawieźć ich do licznych pensjonatów w tym uzdrowisku. Teraz plac był prawie pusty; zaledwie jedna czy dwie dorożki i samotna taksówka oczekiwały na pasażerów. Minąłem je w milczeniu i skręciłem w drogę, prowadzącą pod torami i obok głównego bazaru, do dawnej dzielnicy żydowskiej.

To tutaj, za rampą kolejową, 8 tysięcy otwockich Żydów zostało zgromadzonych 19 sierpnia 1942 roku i zapakowanych do bydlęcych wagonów, które powiozły ich do obozu śmierci w Treblince. Tuż obok, na rogu ulicy Joselewicza [dziś: Świderska], wciąż stał budynek, w którym spędziłem moje dzieciństwo i młodość.

Opuściłem dom w wieku lat 18, w pierwszym tygodniu września 1939 roku. Nigdy więcej nie zobaczyłem moich rodziców, braciszka ani trzech młodszych sióstr, które tu pozostały. W połowie września dotarłem z dwoma przyjaciółmi do Łucka, we wschodniej Polsce, który wkrótce znalazł się pod okupacją Armii Czerwonej. Po kilku miesiącach zgłosiłem się do pracy w środkowej Rosji. Później, gdy Niemcy zaatakowali Związek Radziecki, przeniosłem się do Uzbekistanu i Kirgizji, na południu kraju, gdzie mieszkałem aż do repatriacji do Polski w roku 1946.

W Otwocku podszedłem do domu, w którym mieszkałem. Był to długi, piętrowy budynek z cegły, w którym mieszkało około 20 rodzin żydowskich. Od frontu znajdowały się sklepy i magazyny, od tyłu i na piętrze – mieszkania. Sklepiona brama prowadziła na przestronny dziedziniec, tętniący życiem i dziecięcym gwarem w okresie letnich wakacji. Wszedłem na dziedziniec i nagle uderzyła mnie wszechobecna pustka i cisza. Kilka mieszkań było jakoś odnowionych i zamieszkanych, reszta pusta, z wybitymi lub zabitymi deskami oknami i drzwiami.

Dlaczego?

Szedłem dalej ulicą Joselewicza i ponownie zdumiewałem się niewiarygodnym stopniem zniszczenia. Większość domów żydowskich, i parterowe, i jednopiętrowe, zostało zburzonych i zrównanych z ziemią. Pozostała otwarta przestrzeń, porastająca już trawą. Zastanawiałem się, dlaczego tak wiele dobrych domów zostało zniszczonych. Przecież ludzie mogli wprowadzić się do nich i cały czas z nich korzystać. 

Dotarłem do ruin otwockiej mykwy, żydowskiej łaźni rytualnej. Obok niej stały pozostałości małej synagogi – zwanej Reindorf’s Szul (czyli: synagogą Reindorfa). Cztery ściany synagogi stały wciąż nietknięte, można było na nich rozpoznać zarysy ludowych malowideł ściennych: różne zwierzęta biblijne, a w środku olbrzymi mityczny lewiatan. Podczas okupacji niemieckiej budynek ten był używany jako stajnia dla koni.

Inna, dużo większa synagoga w tej dzielnicy żydowskiej znajdowała się przy ulicy Kupieckiej. Żydzi modlili się w niej aż do likwidacji getta. Potem ją spalono i zburzono wraz z innymi budynkami przy tej ulicy.

Taka sama cisza i poczucie porzucenia dopadły mnie na dawnym dworze otwockiego cadyka, nieco dalej w głąb ulicy Joselewicza. Tam chadzałem z ojcem na nabożeństwa podczas wielkich świąt żydowskich.

O zmroku byłem już wyczerpany obchodzeniem na piechotę ruin dzielnicy żydowskiej. Tu i ówdzie spotykałem Polaków chcących porozmawiać. Wszyscy oni wcześniej mieszkali w innych częściach miasta i wprowadzili się tu niedawno. Nie byli w stanie powiedzieć mi czegokolwiek o ludziach, których znałem i kochałem. W pośpiechu wróciłem pociągiem na nocleg do Warszawy, pozostawiając na następny dzień odwiedzenie drugiej części miasta.

Wyciągano ich z piwnic i strychów

Górna część miasta, po drugiej stronie torów kolejowych, zawsze była uważana za bogatą i bardziej prominentną. Cały teren był porośnięty sosnami, podzielony na wille, pensjonaty i kilka sanatoriów przeciwgruźliczych. Na prestiżowych ulicach Warszawskiej i Reymonta mieściły się dwie duże i piękne synagogi zbudowane przez żydowskich filantropów. Obie synagogi zostały zburzone przez Niemców wkrótce po zdobyciu miasta.

Na tym terenie, w oddzielnych willach mieszkali słynni chasydzcy rabini – z Modrzyc i z Kozienic. Niedaleko stamtąd był Centos, żydowski sierociniec, który zbombardowano już pierwszego dnia wojny i Zofiówka – szpital dla psychicznie chorych.

Tam też, na zalesionym terenie przy ulicy Reymonta znajdował się duży kamień pamięci na miejscu masowych grobów około 4 tysięcy Żydów zamordowanych zaraz po tym, jak większość wspólnoty otwockiej została wywieziona do Treblinki [dziś szacuje się liczbę zastrzelonych i pochowanych tam ofiar na około 2 tysiące – przyp. red.].

Żydów tych wyciągano z piwnic i strychów, gdzie się przez pewien czas ukrywali. Gromadzono ich na otwartej przestrzeni na posterunku policji żydowskiej, aż przyjechał oddział niemieckich żandarmów – zazwyczaj dwa razy w tygodniu – który ich rozstrzeliwał: mężczyzn, kobiety i dzieci. Prowadzono ich dziesiątkami do wykopanych dołów. Tam ginęli, warstwa po warstwie, podczas miesiąca Elul, w żydowskim roku 5702 (1942).

Napatrzyłem się już dosyć, a moja osobista wiedza o tym, co się stało, wzbogaciła się o okropne opowieści kilku ocalonych, których spotkałem. Wróciłem tego samego dnia do Warszawy, a rankiem byłem już we Wrocławiu.

Kogo należy winić?

Nadeszło święto Rosz Haszana. Założyłem odświętne ubranie i poszedłem w kierunku żydowskiego ośrodka, w którym kilkuset Żydów – tych, którzy przeżyli w Polsce i tych, którzy powrócili ze Związku Sowieckiego – zgromadziło się, by świętować nowy rok.

Myśli kłębiły mi się w głowie, gdy z wahaniem stanąłem w progu wrocławskiej synagogi. Czy powinienem wejść, modlić się i prosić o przebaczenie Boga, który pozwolił na bezsensowne zamordowanie milionów moich rodaków, w większości czystych i niewinnych, pobożnych i przestrzegających wszystkich przykazań Tory? Jakim miłosiernym Ojcem i Królem jest On, który zarządził taki los swoim sługom? Z drugiej strony, może powinniśmy siebie samych obwiniać za los, który nas spotkał? Może to była nasza wina, że ​​nie przewidzieliśmy ani nie zapobiegliśmy Zagładzie?

Stałem tam ja, wraz z kilkuset tysiącami innych Żydów, którzy uciekli przed wybuchem wojny do Związku Radzieckiego. Większość z nas przeżyła i wróciła do Polski. Gdzie byli nasi przywódcy, zarówno religijni, jak i świeccy, którzy nie zwracali uwagi na jawne groźby zgładzenia narodu żydowskiego głoszone przez Hitlera? Jak oni mogli być tak ślepi, aby nie widzieć napisów na ścianach po ustawach norymberskich, po nocy kryształowej, po anschlussie Austrii i części Czechosłowacji? Zorganizowany masowy exodus do Rosji czy Rumunii w pierwszych miesiącach wojny, a nawet później, gdy granice nie były jeszcze całkowicie uszczelnione, mógł uratować główną część polskiego żydostwa. A ja sam, dlaczego porzuciłem rodziców i rodzeństwo, by ratować własną skórę? Ich obwiniajcie, pomyślałem, naszych przywódców i siebie, a nie Boga…

Przez otwarte drzwi synagogi usłyszałem znajome tony uroczystej modlitwy świątecznej. Przypomniały mi się dni dzieciństwa, gdy stałem w otwockiej synagodze obok mego ojca, zawinięty w jego wielki tałes, i recytowałem głośno modlitwy z jego modlitewnika. I dostrzegłem otwockiego rabina oraz wypełnioną ludźmi synagogę, oświetloną wysokimi, kapiącymi świeczkami, ustawianymi w skrzynkach z piaskiem. I usłyszałem okrzyki i życzenia kobiet, mojej matki i jej sąsiadek, na naszym podwórzu przy otwockiej ulicy Joselewicza, w przeddzień świąt Rosz Haszana i Jom Kipur.

Powoli wszedłem do wrocławskiej synagogi, aby być razem z moim narodem, z tą resztą, która pozostała; aby złączyć się z nimi w pełnych udręki świątecznych modlitwach i wołaniu do Niebios… 

Tłum. Zbigniew Nosowski

Tekst opublikowany był po polsku po raz pierwszy, w skróconej wersji, w „Gazecie Otwockiej” nr 8/2012 (specjalne wydanie pt. „Losy otwockich Żydów”).